Tanie podróżowanie, czyli o pieniądzach w podróży
Będąc w trakcie samotnego wyjazdu na Sri Lance przeczytałem tekst „Podróż za jeden uśmiech” , który dał mi trochę do myślenia. Częściowo zgadzam się z zaprezentowanymi tam opiniami, a częściowo mam inny pogląd na sprawę. Biorąc pod uwagę, że coraz więcej znajomych (lub) obcych osób pyta mnie ile trzeba ze sobą wziąć pieniędzy, aby móc pojechać na np. 2 tygodnie do Tajlandii czy Indonezji, to postanowiłem popełnić ten tekst, aby wyjaśnić wszystkim co dla mnie oznacza modny ostatnimi czasy slogan: „Tanie podróżowanie”.
Tanie podróżowanie w wybrane miejsce.
Pracując normalnie na etacie nie mam możliwości wyjazdów na wielomiesięczne voyage. Mam do dyspozycji każdego roku tylko 26 dni urlopu, które muszą zaspokoić mój głód wyjazdów. Na początku roku w pracy musimy sobie wstępnie ustalić kto, kiedy i na jak długo (3-4 tyg.) ma zamiar wyjechać. Do tego moja żona także musi uzgodnić swój urlop z ludźmi od siebie z pracy. Będąc w takiej sytuacji nie ma opcji na trafienie super okazji na bilety lotnicze, które jak wiemy najczęściej pochłaniają największą część budżetu naszego wyjazdu. Najważniejsze jest aby w ustalonym terminie urlopu, znaleźć najlepszą (nie zawsze najtańszą) dla mnie ofertę.
Jeżeli mam do wyboru: kupić bilet za ponad 200$ więcej niż w promocji i polecieć na wakacje lub oszczędzić te 200$ i nie polecieć nigdzie lub w miejsce, do którego nie chciałem, bo akurat jest promocja, to zawsze wybieram opcję numer 1. Czasami jest też tak, że lot z 5 przesiadkami kosztuje te 200$ mniej, lecz zajmuje to dobę dłużej, wówczas też nie zastanawiam się i wolę dopłacić zyskując powiedzmy dwie doby extra na miejscu, co w krótkoterminowych wyjazdach 3-4 tyg. ma znaczenie.
Oczywiście puryści „taniego podróżowania” zaraz powiedzą, że niepotrzebnie przepłacam, że podczas przesiadek też dużo się dzieje, że lotniska są ciekawe i może wydarzyć się coś spektakularnego itd. Oczywiście może tak być, lecz osobiście nie czerpię przyjemności z wielogodzinnych oczekiwań siedząc na niewygodnych ławkach kolejnych terminali lotniskowych. Jak dla mnie czas poświęcony na przemieszczenie się Europa – Azja (przy założeniu że celem jest jakiś jeden kraj) to czas stracony.
Przemieszczanie się na miejscu.
Zwykle mamy do dyspozycji cały szereg najróżniejszych środków lokomocji, a w obrębie każdego z nich kilka klas. Najczęściej wybieram przejazd, który daje dobry stosunek jakości/czasu do ceny. Wszystko jest kwestią indywidualnego wyboru, a czasem jego braku. Mając wybór: taksówka z lotniska za 20$ lub autobus miejski za 1$ to oczywiście najczęściej wybiorę autobus, pomimo, że jedzie kilka minut dłużej i później będę musiał przejść na nogach parę minut do guesthousu.
Na krótkie przejazdy bardzo często kupuję najtańsze bilety autobusowe, gdzie z reguły jesteśmy jedynymi białymi pośród lokalsów i ich ogromnych bagaży (materia nieożywiona i ożywiona). Ma to swój specyficzny klimat. Natomiast, gdy mam możliwość dopłacenia 2-3$ za miejsce prawie leżące w nocnym wygodnym, klimatyzowanym autobusie, w którym spędzę kilkanaście godzin to nie mam oporów, aby w tej sytuacji „przepłacić”. Jakoś moja filozofia nisko budżetowego podróżowania nie ucierpi.
Noclegi.
Jestem facetem, zatem moja konstrukcja psychiki, a co za tym idzie kwestia wyborów, jest prosta. Wybieram zawsze noclegi bez klimatyzacji, aby „nie psuć” aklimatyzacji mojego organizmu do tropikalnych temperatur. Jeżeli decyduję się na nocleg w pokoju, to jedyne kryteria, jakie powinien spełniać to: musi być czysta pościel na łóżku, tak, abym bez większych obaw mógł się na niej położyć oraz prysznic powinien być w stanie takim, aby można było z niego skorzystać. To czy ma ściany trochę brudne, że jest wspólna łazienka na korytarzu lub na zewnątrz, to, że czasami nie ma okien lub jest jedno z widokiem na mur nie ma większego znaczenia.
Jak zwykle wszystko zależy od konkretnego miejsca lub sytuacji. Będąc w Ngwe Saung Beach (Birma) byłem w stanie dopłacić 3$ aby „mój” malutki bungalow zbudowany z bambusa miał widok wprost na plażę i znajdował się w niewielkiej (10 metrów) odległości od niej. Oczywiście zaraz obok była 3 razy większa murowana chatka z klimatyzacją, łazienką wyłożoną kafelkami i kosztowała 5 razy tyle co moja, lecz dla mnie to byłoby już niepotrzebne „przepłacanie„.
Zwiedzając Las Vegas sądzę, że byłoby dużą stratą dla mnie spać gdzieś w jakiejś norze zamiast dopłacić parę dolarów (spanie w Vegas jest naprawdę stosunkowo tanie) do pięciogwiazdkowego Alladyna na głównej ulicy The Strip. Spędzając parę dni w Bangkoku wystarczyła nam mała klitka, gdzie 3/4 pomieszczenia wypełniał materac, a resztę podłogi plecaki. Spędzaliśmy tam zaledwie parę godzin na śnie i tyle.
Zwiedzanie.
W mojej głowie roi się od miejsc, zabytków, muzeów, atrakcji, które kiedyś widziałem na zdjęciach, czytałem o nich w książkach, ktoś mi je polecił lub dowiedziałem się o ich istnieniu na lekcjach geografii. Udając się do danego kraju nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, że będąc przed kasą biletową np. Wat-Po w Bangkoku, odejdę bez biletu bo wyda mi się on za drogi, bo przecież tanie podróżowanie to mój główny cel i szkoda mi tych 2-3$. Nie jestem też zwolennikiem „wchodzenia” przez płot, bokiem, w nocy lub jakkolwiek kombinując, aby nie zapłacić.
Oczywiście są wyjątki: zwiedzając Anuradhapurę (Sri Lanka) zamiast płacenia normalnego bardzo drogiego biletu (25$) za wstęp do świątyni, wynająłem lokalnego przewodnika z tuk-tukiem, który obwiózł mnie po wszystkich atrakcjach (znał strażników oraz boczne wejścia), wytłumaczył i opowiedział historię miejsc itd. … zatem były to dużo lepiej spożytkowane pieniądze, a i tak widziałem wszystko, co chciałem.
Jedzenie.
Jeżeli się da to unikam knajpek dedykowanych dla turystów z prostych powodów: najczęściej serwowane tam jedzenie ma niewiele wspólnego z lokalnym (jedzenie europejskie jem w Europie) oraz ceny są powalające w stosunku do tych z knajpek lokalnych. Bardzo lubię jeść na ulicy, u kogoś w domu lub domowej knajpce, często patrząc/uczestnicząc w procesie przygotowywania jedzenia, gdyż ilość, jakość oraz „prawdziwość” jest nie do przecenienia. Najczęściej cena jest także dużo niższa, zatem to w tym przypadku tanie podróżowanie zbliża nas do prawdziwego, lokalnego jedzenia.
Ostatnio w Tangalle (Sri Lanka) za obiad składający się z 12 średnich krewetek, ryżu, sałatki warzywnej oraz soku zapłaciłem w turystycznej knajpce przy morzu 950 rupii, natomiast kilka dni później za 0,5 kg średnich krewetek, ryż, kilka miseczek z curry, ogromny deser z owoców u gospodyni guesthousa, w którym spałem zapłaciłem 600 rupii.
Oczywiście można codziennie jeść ryż z curry za 200 rupii, lecz będąc w Azji nie mogę odmówić sobie pysznych owocowych soków, świeżych owoców, owoców morza wprost z popołudniowego połowu.
Jadąc tak daleko można oszczędzać każdą rupię, bata, czy kyata i jeść codziennie to samo i popijać tylko wodą, lecz chyba nie o to chodzi? Przynajmniej z mojego punktu widzenia nie opłaca się wywalać 2-3 tysiące za bilet, a oszczędzać złotówkę na soku.
Podsumowując, wszyscy jesteśmy ludźmi i każdy może inaczej definiować słowa. Dla mnie „tanie podróżowanie” nie oznacza zawsze najtaniej. Dla mnie „niski budżet” oznacza akceptowalny (dla mnie) stosunek jakości do ceny. Nie lubię przepłacać za coś, co nie ma wartości dodanej. Podróżując nie lubię też rezygnować z przyjemności. W końcu to moje wakacje, wolny czas który chcę jak najlepiej spędzić.
A wy jak podróżujecie? Co dla was jest ważne? Na czym oszczędzacie, a na co pozwalacie sobie wydawać?