Co się wydarzyło w Old Bagan?
Bagan jest tak obszerną krainą, że trzeba spędzić tu kilka dni, aby był czas na włóczęgę pomiędzy malutkimi pagodami. Dzisiejszy dzień spędzamy na rowerach pedałując w stronę rzadziej odwiedzanej grupy pagód, czyli okolice Minnanthu, aby później pojechać przez Central Plan w stronę Old Bagan.
Jednak przed wyruszeniem w drogę, zatrzymaliśmy się obok naszego guesthousa, gdyż remontują tu drogę. Jest to dosyć specyficzny obrazek, ponieważ faceci są odpowiedzialni za część intelektualną przedsięwzięcia, a kobiety za część fizyczną, czyli trochę inaczej niż u nas.
Palenie pod wypełnionymi smołą kotłami to zajęcie typowo męskie. Natomiast płeć piękna, która ubrana jest w długie rękawy i longhi oraz ma założoną maskę z kawałka materiału na twarzy, tak, że prawie nie widać oczu, zajmuje się przesiewaniem i segregacją kamieni, czyli podkładu pod przyszłą drogę. Do tego noszenie obrzydliwie ciężkich worów oraz rozsypywanie kruszcu to także ich obowiązek. Jednym słowem nie jest im łatwo.
Po kilku minutach pedałowania jesteśmy już na piaskowej drodze i zatrzymujemy się instynktownie przy budowlach, które zwracają nasza uwagę. Nie planujemy, nie mamy zamiaru wejść do każdej z nich. Wystarczy powolne przemieszczanie się, zostawienie śladu opony na piaszczystym podłożu drogi pośród pól. Oglądamy piękne krajobrazy.
Żar leje się z nieba. Mijamy malutką wioseczkę Minnanthu, raptem parę zabudowań, a już z daleka sympatyczna dziewczynka serdecznie nas pozdrawia. Zatrzymujemy się na chwilę, parę słów, pytamy o wodę i chwilę później siedzimy w małym barze sącząc zimną Star Colę i Crushera (birmański odpowiednik Fanty).
Dziewczynka i jej cała rodzina prowadzi ten interes. Skończyła podstawówkę i nie bardzo ma możliwość dalszej edukacji, bo jak mówi tu jest jej dom, jej rodzina, której musi/chce pomóc. Całkiem nieźle mówi po angielsku, chce nam pokazać swój dom, tym, czym się zajmują i jak zarabiają na życie.
Na podwórku każde z wyznaczonych miejsc jest przeznaczone do jakiejś pracy: w jednym kącie znajduje się „maszyna” do łuskania orzeszków ziemnych, kawałek dalej jej starsza siostra siedzi przy krośnie i tka materiał, z którego później ktoś inny szyje stroje, serwetki, szmatki, szaliki itp., które można kupić. Jak to na wsi mają trochę zwierząt, zatem skonstruowali z bambusa prostą maszynę, której wyrobem jest zielonka dla zwierzyny. Nyo Nyo Mwe (później napisała swoje imię) pokazuje nam jak tworzy się wielkie cygara. Bierzemy do ręki kukurydziany liść, do którego wsypujemy mieszankę niewielkiej ilości tabaki, drobno zmielonej palmy kokosowej oraz dodajemy trochę soku z trzciny cukrowej. Całość sprytnie zawijamy i gotowe do palenia. Odpaliła przy nas wielkie ręcznie robione cygaro. Gęsty śnieżnobiały dym o ciekawym zapachu uniósł się w powietrzu. Podobno ta mieszanka nie szkodzi zdrowiu, a przynajmniej mniej niż papierosy. Nie próbowaliśmy się z nią spierać.
Na koniec pokazała nam owoce pracy rodziny. Wszystko bez nachalnego tonu, bez przymusu czy dziwnej atmosfery. Pięknie podziękowaliśmy i pojechaliśmy na obiad do znanej nam rodziny z knajpki San Thi Dar.
Pomimo, że spędziliśmy wczoraj u nich niewiele czasu to poznali nas od razu. Zaraz na stole pojawiła się Star Cola, woda i pyszne tamarynowe płatki (tamarind flakes). Nie wiem jak to jest, ale w tym miejscu cokolwiek człowiek weźmie do ust to czuć w tym rodzinną jakość i dryg gospodyni. Pani San San Win świetnie gotuje, jakby w każdą potrawę wkładała część swojego serca. Obojętnie, co tu zamówimy będziemy ugoszczeni niczym władcy.
Jeszcze nie zdążyliśmy złożyć zamówienia na makaron z warzywami, a Pani San przyniosła świeżutkie ciasteczka z pieca – wprost wyborne. Porcje są tu ogromne, a do tego zawsze pojawi się kilka niezamówionych dodatków, które z dobroci serca właściciele dodają. Nasze brzuchy zapełniły się więcej niż na full.
W czasie naszego posiłku sympatyczny właściciel wsiadł na skuter i gdzieś pojechał. Sącząc kolejną star cole (birmański odpowiednik coca coli) zajadaliśmy się pysznymi, jeszcze ciepłymi ciastkami rozmawialiśmy z szefową kuchni i jej synem, o nich, o nas, o kraju, o planach, o jego studiach, o przyszłości. Wszystko w ciepłej i rodzinnej atmosferze. Wrócił jej mąż z pakunkiem na bagażniku, po czym wręczył nam prezent: taca wykonana z laki, produkt charakterystyczny dla tego regionu. Byliśmy strasznie zaskoczeni tą sytuacją. Na tyle, że nie wiedzieliśmy co powiedzieć i jak się zachować, tym bardziej, że nie mogliśmy się w żaden sposób odwdzięczyć.
Próbowaliśmy się dowiedzieć, dlaczego zostaliśmy w ten sposób wyróżnieni, a pan, widząc nasze lekkie zakłopotanie, z wielkim uśmiechem na ustach wyjaśnił: „Chcę, żebyście miło wspominali spędzony czas z moją rodziną”. (zostawiam bez komentarza, bo jest chyba zbędny).
Tuż przed wyjściem, gospodyni udała się do sypialni i przyniosła Adze jedną ze swoich bransoletek, a na drogę dołożyła pakunek z ciastkami.
Byliśmy dosyć mocno zaskoczeni całą sytuacją, gdyż nigdy wcześniej nie spotkaliśmy aż tak przemiłej i skromnej rodziny, która kierując się dobrocią serca dzieli się tym, co ma, nie oczekując nic w zamian. To piękne, że istnieją jeszcze miejsca i osoby, które tak postępują, które żyją w taki sposób. Buddyści to ludzie, którzy przede wszystkim wierzą i praktykują, którzy poprzez swoje uczynki emanują religią, a nie tak jak większość chrześcijan chodzi do kościoła, bo tak wypada, bo tak nakazuje tradycja, bo co ludzie powiedzą.Wzięliśmy od nich adres, aby móc wysłać coś specjalnego dla nich z Polski, lecz niestety ich syn nas poinstruował, że każda przesyłka kontrolowana jest przez wojsko i nic poza zdjęciami i tak do nich nie dojdzie. Szkoda…
PS. Udało się choć w części podziękować tej wspaniałej rodzinie. Kolega, wybrał się 2 lata później do Baganu i odszukał tę restaurację i wręczył przygotowane przeze mnie zdjęcia.
PS2. Wyjazd do Birmy odbył się w dniach 5-30.11.2009. Zachęcam do zapoznania się z planem i mapą podróży.