Lokalny targ w Kalaw
W środku miasteczka znajduje się lokalny targ. Zapach poszczególnych jego części unosi się w powietrzu. Śmiało można zamknąć oczy i wiedziony węchem dojdzie się do stoiska z rybami, mięsem czy przyprawami.
Jest jeszcze wcześnie. To doskonała pora dnia na zakupy na lokalnym targu w Kalaw. Można na nim kupić praktycznie wszystko. Starsza pani targuje się ze sprzedawcą o koszyk bambusowy, w innym miejscu ktoś zajada pyszną zupę, szwaczka szyje kolejne longyi.
Mieliśmy szczęście, bo dzisiaj odbywa się „Five Day Market”, czyli ludzie mieszkający w górach schodzą tego dnia do miasta i sprzedają swoje uprawy, wymieniają na inne potrzebne do życia składniki. Nie ma tu nic z turystycznej szopki z Tajlandii, gdzie rzekomo „dzikie” górskie plemiona, po prostu przebierają się, niczym w teatrze, pod turystów. Tutaj każdy jest odziany w swój tradycyjny strój, który służy im podczas codziennych, zwyczajnych czynności.
Na lokalnym targu zawsze dzieje się bardzo dużo. Na jednym stoisku ktoś smaży pyszną strawę, chłopak przy stoliku wcina śniadanie. Jest specjalne miejsce, gdzie sprzedaje się ryby i to w kilku postaciach. Są świeże sztuki, które przed chwilą zostały zabite, są także całe sterty suszonych malutkich rybek. Kilka kroków dalej mamy sektor poświęcony mięsu. Na hakach wiszą świńskie tusze, a handlarze wachlują, aby odpędzić muchy. Stępiony nóź rzeźnik ostrzy na kamieniu, po czym jest już gotowy do krojenia na kawałki. Na drewnianym stole leżą kurczaki.
Kawałek dalej stoisko z warzywami. Ale jakie są to warzywa! Takiej idealnie zielonej barwy próżno szukać w europejskich marketach. Dziwi to, że widzimy tu nie tylko pietruszkę, kolendrę, cebulę, por, pędy bambusa czy trawę cytrynową, lecz całe mnóstwo jakiejś zieleniny, której nie potrafię nazwać. Dlaczego u nas w rozwiniętym kraju mamy taki mały wybór? Wszystko soczyste, świeżo zerwane z przydomowego ogródka i przyniesione na handel.
Przeszliśmy parędziesiąt kroków, aby zatracić się w alejce z koszykami po brzegi wypełnionymi ryżem. Malutkie, grubiutkie ziarenka, podłużne i smukłe, jest tego od koloru do wyboru.
Można spędzić tu wiele godzin na podpatrywaniu handlarzy i kupców i nie mieć dość. W jednym miejscu pięknie pachnie kwiatami, ziołami, z kolei kawałek dalej niesie się bardzo nieprzyjemny zapach jakiś resztek jedzenia, ryb.
Będąc w egzotycznym kraju człowiek automatycznie ma ochotę poznać egzotyczne przyprawy, smaki. Z daleka widzimy rozłożony koc na klepisku, a na nim pięknie czerwienią się papryczki chili. Już na pierwszy rzut oka widać ich wyraźną i intensywną czerwoną ochronną barwę. Można powiedzieć, że swoim kolorytem ostrzegają, że są bardzo ostre i trzeba mocno uważać przy ich konsumpcji. Niewprawiony europejski układ pokarmowy będzie cierpiał na ostrość potrawy szczodrze przyprawioną papryczkami. Pierwsze oznaki ostrości człowiek odczuwa zaraz po włożeniu do ust kęsa ostrego curry. Drugi raz, człowiek przypomni sobie ostrość, następnego dnia podczas porannej toalety, gdy pozostałości posiłku będą opuszczać ciało.
Poranna atmosfera, przyjemne delikatne światełko, każdy z zaciekawieniem podgląda nas, uśmiecha się zaprasza do siebie. Po chwili zasłona nieśmiałości znika z twarzy dziewczynki i zagląda z ogromnym zainteresowaniem w szkiełko obiektywu.
Trzeba przyznać, że fotografia cyfrowa, bardzo pomaga w podróży. Osoby, które pierwotnie są nieśmiałe, po zobaczeniu siebie na malutkim wyświetlaczu z tyłu aparatu, nie mogą się nadziwić i chcą więcej, wołają swoich znajomych, czasami całe rodziny. Po chwili nie możesz opędzić się od dzieciaków, które chcą zaistnieć na Twojej matrycy. Jakież to całkowicie odmienne zachowanie Birmańczyków w stosunku do innych krajów, gdzie najczęściej pojawia się sztuczny uśmiech lub wyciągnięta ręka po pieniądze. Tutaj tego nie ma. Tutaj jest czysta naturalność, ciekawość, szczerość bijąca z rozbieganych oczu.
Wszyscy bardzo sympatyczni, uśmiechnięci z chęcią zaglądają w szkiełko obiektywu. Rodzice czasami nawet specjalnie poprawiają fryzurę swojego dziecka, aby lepiej wyszło na zdjęciu, handlarze zmieniają układ sprzedawanego asortymentu. Ciężko to opisać, lecz tak rodzinnej i serdecznej atmosfery w żadnym innym kraju jeszcze nie spotkaliśmy.
Lokalny targ to najlepsze miejsce na poszukiwanie autentyczności. Nie tylko tutaj można nabyć wspaniałe i świeże warzywa i owoce, zjeść przepyszną zupę na śniadanie, czy kupić intensywnie pachnące przyprawy, lecz to doskonałe miejsce na poszukiwanie lokalnej ludności podczas ich zwyczajnych czynności. Można ich swobodnie obserwować podczas codziennych zakupów, targowania się czy rozmów ze znajomymi przekupkami. Jeżeli ktoś poszukuje właśnie tej autentyczności to naprawdę warto zaglądać na lokalne targi.
PS. Wyjazd do Birmy odbył się w dniach 5-30.11.2009. Zachęcam do zapoznania się z planem i mapą podróży.