Trekking nad Inle Lake, czyli spacer po wioskach
Zapakowaliśmy niezbędne rzeczy (głównie dużo wody) na krótki trekking nad Inle Lake w mały plecak. Jest to jedna z najbardziej popularnych aktywności w Birmie. Praktycznie każdy turysta wybiera się w kilkudniową drogę nad jezioro. Jednak czy trekking nad Inle Lake to nie za duże słowa na to, co nas czeka? Czy warto wybrać się w drogę?
Idziemy na jedno ze skrzyżowań w Kalaw, gdzie wspólnie z naszym przewodnikiem Winem, wyczekujemy pickup’a. Podjeżdża ciężarówka z lokalnymi ludźmi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma miejsca, lecz zaraz pasażerowie ścieśnili się, abyśmy my i jeszcze parę osób mogło wsiąść. Mamy prawie trzy miejsca dla siebie (napisałem prawie, ponieważ Win jedzie poza samochodem stojąc na zderzaku).
Po drodze mija nas piękny „europejski” klimatyzowany bus wypełniony emerytowanymi Niemcami, Anglikami i Amerykanami. Można i tak podróżować, lecz przecież nie o to nam chodziło. Nie po to przemierzyliśmy tyle tysięcy kilometrów, aby teraz słuchać narzekań emerytów o tym, jak to niewygodne było łóżko w hotelu, czy że sztućce były nieodpowiednio ułożone przy talerzu lub zabrakło specjalnego widelczyka do ryb. Oczywiście szanuje to, że każdy ma swój indywidualny styl podróżowania, lecz jak na razie takie coś mnie kompletnie nie interesuje.
Razem z nami na pakę wsiadła także mama z piękną Birmańską dziewczynką. Była ogromnie nieśmiała i cały czas wtulała się w longyi swojej mamusi. Jednak jej ciekawość była silniejsza i cały czas ukradkiem na nas spoglądała. Odwzajemnialiśmy uśmiech, a ona od razu zawstydzała się. Dziewczynka większość czasu żuła kawałek trzciny cukrowej, czyli taki naturalny odpowiednik cukierków.
Nie wiedziałem, czy mogę dać tej małej malutki notesik i ołówek, który miałem przy sobie. Zapytałem o to Wina. czy nie zrobię nic złego jak dam jej mały prezent (za niedługo napiszę specjalny tekst poświęcony „dawaniu prezentów” podczas naszych podróży, gdyż jest to szalenie ważne, aby robić/nie robić to w dobry sposób, aby nie zniszczyć kultury lokalnych mieszkańców, ich dobra i naturalności przez naszą nachalność, bardzo często podyktowaną dobrocią serca). Mała była jeszcze bardziej onieśmielona, lecz dokładnie oglądnęła podarunek i zaczęła sobie rysować, nie zważając na obcych.
Przesiadka w Augbang, oczekiwanie kolejnego pickupa i po 30 minutach jazdy na workach ziemniaków wysiadamy.
Trekking nad Inle Lake to trochę zbyt duże słowa w stosunku do tego, co właśnie robimy. Plan jest taki, aby przejść przez kilka wiosek i pola, czyli praktycznie po płaskim, aby na końcu wspiąć się na szczyt, na którym znajduje się klasztor Warykyeemyavang. Nie chodziło nam o to, aby spędzać wiele godzin w tym okropnym słońcu i zdobywać kolejne góry, lecz aby zobaczyć jak wygląda birmańska wioska, jak żyją ludzie poza miastem, czym się zajmują, jakich używają narzędzi itd.
Jesteśmy w okresie zbiorów ryżu, ziemniaków i pomidorów. Ludzie ciężko pracują w polu. Nie posiadają mechanicznych urządzeń, wszystko robione jest ręcznie lub przy użyciu bydła. Nikt nie narzeka na swój los, pracuje się całymi rodzinami. Mama w tobołku na plecach nosi cały czas swoje maleństwo, trochę starsze dzieci pracują w pocie czoła. Nie ma lekko, ale wszyscy mają radosne miny, chętnie machają do nas.
Win tłumaczył nam, że dla nich to my jesteśmy dziwakami. Nie rozumieją, dlaczego włóczymy się po polach, łąkach, górach z plecakami. Dla nich to irracjonalne zachowanie, bo gdy oni wychodzą na pole to po to, aby zasiać lub zebrać plony, a nie dla przyjemności.
Mijamy wielkie banyan tree i znajdującą się koło niego wioskę. Natychmiast zostajemy otoczeni grupą dzieciaków, którzy rzadko widzą tutaj Europejczyków. Zaciekawieni chcą zobaczyć, kto to przyszedł, a najbardziej interesuje ich dziewczyna o blond włosach, czyli Aga.
Win opowiadał, że trasę, którą nas prowadzi, poznał od swojego starego znajomego, który nauczył go wszystkiego o tych terenach. Zna każdą, nawet najmniejszą polną dróżkę. Podobno nikt więcej jej nie zna, nikt oprócz mieszkańców wiosek tędy nie chodzi.
Pokonujemy kolejne kilometry, aby dojść do wioski Kambarnia, gdzie Win przygotowuje dla nas obiad. W tym czasie możemy powłóczyć się wśród domostw. Kilka z nich jest częściowo murowanych, co świadczy o zamożności, ale w większości to chatki z bambusa, krytych palmowymi liśćmi. W wiosce są tylko dzieci i dziadkowie, reszta pracuje w polu przy żniwach, zbiera chrust.
Nie ma nigdzie elektryczności, podobno, gdzieś w jednym z domostw jest agregat. Wioska jest praktycznie samowystarczalna. Całe jedzenie wytwarzają sami, a jak potrzebują kupić jakieś narzędzia to wtedy wybierają się do miasta sprzedać trochę ryżu, aby mieć pieniądze na zakupy.
Dzieci biegały po swoich zagrodach. Jedne bardziej śmiałe do nas podchodziły, inne chowały się za drzwiami. Niektórzy usmarkani po pas, biegają ochoczo na boso. Bije z nich taka naturalna beztroska. Wiedzą, że jak słońce zacznie zachodzić za horyzontem to rodzice wrócą i będą mogli wspólnie zasiąść do posiłku. Jak zwykle byli bardzo zainteresowani nasza obecnością. Pomimo, że czasami tutaj Win zagląda ze swoimi klientami, to jednak jest to nadal na tyle rzadko, że każda taka wizyta to niesamowite wydarzenie.
Zatrzymuje się, aby zmienić obiektyw i zaraz jestem otoczony bardziej śmiałymi dziećmi, które są szalenie zaciekawione co to za cuda mam w plecaku. Zwykła gruszka do wydmuchiwania pyłków z matrycy robi furorę. Chłopcy majsterkują w cieniu przy ścianie, a w domowym zaciszu dziewczynki poprawiają swoje „makijaże” z thanaka i serdecznie uśmiechając się do nas.
Czas na jedzenie. Win przygotował iście królewską ucztę: zupa, ryż, pieczone ziemniaki, sałatka z pomidorów i chili, smażony groch i kilka innych dań, które są tradycyjne w tym rejonie. Cały czas byliśmy bacznie „obserwowani” przez miejscowe dzieciaki.
Bardzo szybko mija czas w tak przyjemnej atmosferze, zatem zbieramy się i idziemy dalej. Plan jest taki, aby przed zachodem słońca dojść do klasztoru, a po drodze przecież jeszcze tyle ciekawych ludzi, miejsc do zobaczenia. Idziemy obok wspaniałych drzew, pośród wzgórz, bujnych pól.
Podczas trekkingu nad Inle Lake odwiedzamy ludzi z plenienia Pao w trakcie zbioru i młócenia ryżu. Widać, że wszystko robione jest przy użyciu ręcznych narzędzi. Z boku stoi drewniany wóz, na który będą pakowali całe zbiory, po czym zaprzęgą woły, aby przetransportować wszystko do wioski. Nie ma tu traktorów, kombajnów, czy innych cudów techniki, a jednak wszystko się udaje, jest na czas, bez strat, nikt nie narzeka, wszyscy sobie nawzajem pomagają.
Cała wioska tworzy jedną wspólnotę, w której każdy jest życzliwy, uczciwy, serdeczny. Kolejny raz można zauważyć, że pomimo tego, że ktoś materialnie ma niewiele, to metafizycznie jest bogaczem: ma kochającą rodzinę, prawdziwych przyjaciół, sąsiadów, na których może polegać. Coś w tym jest, że my Europejczycy w większości w pogoni za pieniądzem, zatracamy się jako ludzkość i wspólnota.
Tuż przed zachodem słońca dochodzimy do buddyjskiego klasztoru Warykyeemyavang, w którym będziemy spali. Na zewnątrz jest studnia, przy której można się odświeżyć, a Win w tym czasie pichci kolację.
Klasztor zamieszkują bardzo młodzi mnisi, którzy uwielbiają się bawić. Nic w tym dziwnego, przecież to jeszcze dzieci. Okazuje się, że w budynku jest agregat, zatem tuż przed spaniem dzieciaki oglądają bajki na video z kaset VHS (ach kto to jeszcze pamięta, taki nośnik danych), a także wielki hollywoodzki hit z gubernatorem Kalifornii w roli głównej, czyli „Komando” (łezka w oku się kręci).
Układamy się w głównej sali, pod ścianą na bambusowych matach położonych na podłodze. Mamy podwójne koce, które mogą się przydać, bo w nocy może być chłodno. W końcu jesteśmy w górach:) Tak oto zakończył się pierwszy dzień trekkingu nad Inle Lake. Dobranoc.
Trekking nad Inle Lake – informacje praktyczne
Przewodnika znaleźliśmy będąc jeszcze w Bago. To kierowca jednego ze skuterów o imieniu Win, który pokazał nam to miasto. Charakteryzował się rewelacyjnym angielskim, otwartą osobowością oraz serdecznością i uczciwością, którą nas urzekł. Wychował się w okolicach Kalaw, zatem zna te tereny jak nikt inny. Obiecał, że trasa nie będzie zbyt ciężka, a co najważniejsze dla nas, będziemy mieli możliwość pobycia w kilku wioseczkach, aby móc podglądnąć życie codzienne Birmańczyków.
Uzgodniliśmy cenę na 70$ za 2 osoby za dwu dniowy trekking nad Inle Lake z pełnym wyżywieniem, przejazdami i wszystkimi wydatkami począwszy od wyruszenia z Kalaw, a skończywszy na dopłynięciu nad Inle Lake.
Po trekkingu nie żałowaliśmy dokonanego wyboru. Po raz kolejny potwierdziło się, że Win to niesamowita osoba, która zaraża swoim optymizmem i serdecznością. Do tego ma ogromną wiedzę o kulturze, buddyzmie, zwyczajach i lokalnych obyczajach, którą chętnie dzieli się ze swoimi klientami. Do tego serwowane przez niego posiłki były smaczne i duże i zawsze pamiętał o deserze. Gorąco polecam.
Wiele osób pyta jak do niego dotrzeć. Win nie posiada telefonu, a na emaile nie odpowiada, zatem trzeba o niego pytać w Kalaw lub Bago. Wszyscy go tam znają i cenią.
PS. Wyjazd do Birmy odbył się w dniach 5-30.11.2009. Zachęcam do zapoznania się z planem i mapą podróży.