Trekking nad Inle Lake – droga do Nyaungshwe
Przywitał nas bardzo przyjemny poranek, Win wstał wcześniej i przygotował śniadanie. Młodzi mnisi biegają dookoła klasztoru, cześć pracuje, reszta spędza czas na zabawie. Dzisiaj kończymy trekking nad Inle Lake. Mamy zamiar dojść nad jeziora i łódką przemierzymy je wszerz, aby dopłynąć do miasteczka Nyaungshwe.
Przed wyruszeniem w drogę musimy przejść standardową procedurę, czyli posmarowanie odkrytych części ciała kremem z wysokim filtrem (SPF50) oraz nałożenie na siebie warstwy preparatu przeciwko komarom z dużą zawartością środka DEET. Dzisiaj jest przeraźliwie gorąco, przez co trudno nam się przemieszczać, a pomimo to na polach pełno pracujących ludzi. Co jakiś czas zatrzymujemy się, aby schronić się troszkę przed słońcem.
Na naszej trasie spotykamy sympatycznych ludzi. Mijamy kolejne wioski, w których wolniutko płynie czas – takie oazy spokoju i serdeczności.
Po środku wspaniałych wzgórz i pól znajduje się szkoła, do której uczęszczają dzieciaki z pobliskich wiosek. Szkoła w Birmie, w tym miejscu wygląda zdecydowanie inaczej. Tym razem nie ma podziału na klasy. Jest jedna duża izba, w której uczy przesympatyczna pani nauczycielka, a dzieci są różnego wieku. Dzieciaki były bardzo ciekawe dziwnych, białych przybyszów. W kilku słowach przedstawiliśmy siebie (Win służył nam jako tłumacz) i pokazaliśmy parę zdjęć miejsc, które do tej pory zobaczyliśmy w Birmie. Po tym sympatycznym wstępie uzyskaliśmy pozwolenie na robienie zdjęć. Każdy z uczniów chciał zaistnieć na malutkim wyświetlaczu mojego aparatu cyfrowego. Pokazywali nam pięknie kaligrafowane zeszyty ćwiczeń, pisali kredą na tablicy swoje imiona. Żałuję, że nie mogliśmy tutaj choć trochę dłużej zostać. Szkoda, że dzieciaki były na tyle małe, że jeszcze nie uczyły się angielskiego, bo mogłoby to być bardzo kształcące zarówno dla nich, jak i dla nas.
Wyjeżdżając z Polski zabraliśmy ze sobą trochę ołówków i notesików, które chcieliśmy rozdać w jednej ze szkół. Ta wydała nam się wprost idealna do tego celu. Po porozumieniu z Winem złożyliśmy skromny podarek na ręce pani wychowawczyni, która według swojego uznania rozdała je uczniom. Każdy dokładnie obejrzał podarek i schował do swojej torebki.
Sądzę, że ważne są takie drobnostki, małe podarki, lecz trzeba BARDZO, ale to BARDZO uważać, aby nie przegiąć w drugą stronę.
Poznani sympatyczni ludzie w Nyaungshwe, opowiadali nam jak widzieli, gdy grupka dwudziestu kilku niemieckich (znowu) emerytów wysiadła z pięknego klimatyzowanego autobusu trzymając w rękach wielkie plastikowe torby. Podeszli do siedzących nieopodal dzieci i każdy z nich wręczył prezent dla dzieciaków: ołówek, długopis piórnik, gumka, czekoladki, cukierki itd.
Po chwili małe łapki już nie mogły utrzymać wszystkich darów. Dzieci kompletnie nie wiedziały dlaczego ktoś obcy, którego widzieli przez 3 sekundy, daje im takie cuda. Bez głębszego kontekstu, bez zrozumienia, bez sensu. Mam nadzieję, że za kilkanaście lat nie będzie tutaj tak, jak w Maroko czy Egipcie, gdzie za każde „coś” musi być napiwek lub prezent. Warto to sobie przemyśleć. Ważne (przynajmniej dla nas) jest, aby takie gesty dobrego serca zawsze skonsultować, z kimś, kto dokładnie zna sytuację danego miejsca i będzie wiedział komu, jak i kiedy można coś takiego ofiarować. Zawsze proces dawania jest czymś bardzo niebezpiecznym i trzeba to robić z wielkim wyczuciem.
Nie chcieliśmy dłużej zaburzać porządku lekcji, więc podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Teren zrobił się bardziej stromy, z większą ilością cienia. Win prowadził nas nad brzeg jeziora, które było widać w oddali.
Po kilku godzinach doszliśmy do cywilizacji. Mamy prawie południe, zatem jest to doskonały czas na obiad. Zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce, gdzie „szefem kuchni” był znajomy Win’a.
Knajpka to bardzo duże słowo, gdyż w rzeczywistości to bambusowa wiata z 3 stolikami i paleniskiem, na którym przygotowywane było jedzenie. Wszystko bardzo smaczne, świeże oraz diabelnie ostre. Gorąca herbata w taki upał to naprawdę wybawienie.
Po zapełnieniu brzuszków idziemy kawałek dalej, aby wsiąść do łódki, którą przepłyniemy na drugi brzeg jeziora Inle do miasteczka Nyaungshwe. Driver łódki odpalił motor i teraz suniemy delikatnie po tafli wody smagani przez wiatr. Mijamy domy na palach, ogrody, całe osiedla. Wszystko takie inne, takie „atrakcyjne”, że człowiek chce jak najwięcej zarejestrować w swojej pamięci, a także uwiecznić w postaci cyfrowej.
Dopływamy do miasteczka, gdzie zaraz na nadbrzeżu podbiega facet i sprzedaje nam obowiązkowy, rządowy bilet wstępu obowiązujący na całym terenie jeziora Inle (3$ od osoby). Tym sposobem zakończył się nasz trekking nad Inle Lake, który gorąco polecam. Oczywiście jeżeli ktoś poszukuje iście górskiej przygody to zdecydowanie odradzam, bo przejście się po pagórkach mocno go rozczaruje, lecz jeżeli ktoś szuka kontaktu z naturą i ludźmi mieszkającymi w birmańskich wioskach, aby poznać ich obyczaje to zdecydowanie to coś dla niego.
Inle Lake informacje praktyczne
Nocleg znaleźliśmy w hotelu Remember Inn. Miejsce składa się z murowanego, kilku piętrowego budynku oferującego droższe pokoje oraz z kilku bungalowów z łazienką. Podobają nam się te drugie i po krótkich negocjacjach zostajemy tutaj za 12$ za pokój. Nie jest to może najtaniej, lecz czasami warto dopłacić do klimatycznego miejsca.
Manager hotelu opowiedział nam jego historie, jak cała rodzina zaczynała w 1994 roku od 6 małych bungalowów. Na początku nie mieli wystarczającej ilości pieniędzy na słuchawki prysznicowe, zatem czekali na pierwszych klientów. W międzyczasie, gdy jeden z pracowników wpisywał gości do książki i skasował pieniądze, ktoś inny z obsługi biegł do sklepu po brakujący element łazienki. Po dwóch latach za zarobione pieniądze kupili więcej ziemi i wybudowali kilku piętrowy hotel.
Jeżeli chodzi o miejsce do jedzenie, to warto rozważyć restauracje Smiling Moon Restaurant, gdzie spędziliśmy bardzo sympatyczny wieczór z dobrym jedzeniem i piciem.