Żeglowanie po Bałtyku
Zamykam oczy i nic nie buja, otwieram powieki, aby znowu spróbować i upewnić się, że nic się już w mojej głownie nie kołysze. Jest sukces! Wszystko przeszło, wróciło do statycznej normy. Ale skąd taki stan organizmu? Parę tygodni temu, w luźnych rozmowach pojawił się pomysł, aby „spróbować” się na żaglach na Bałtyku. Mocno zachęcani przez Witka, postanowiliśmy popłynąć w morską przygodę w stronę przepięknej duńskiej wysepki, aby zobaczyć co to znaczy żeglowanie po Bałtyku.
Wszystko rozpoczęło się w marinie w Kołobrzegu, gdzie załoga „nieopierzonych wilczków morskich” z zerową wiedzą na temat żeglowania, tym bardziej żeglowania po Bałtyku, wsłuchiwała się w krótkie szkolenie, rady i sugestie naszego Kapitana Witka. O tym co trzeba robić, aby przeżyć na morzu, a w dalszej kolejności czerpać z tego przyjemność. W teorii wszystko brzmi pięknie, łatwo i przyjemnie – a jak w praktyce? Zobaczymy.
Silnik delikatnie terkocze, powolnie mijamy czerwoną i zieloną główkę, czyli miejsce wyjścia z portu i jesteśmy już na morzu. Najpierw nieśmiało stawiamy mały żagiel, aby po chwili zabrać się za drugi i wyłączyć silnik. Od tej chwili płyniemy na żaglach. Wszyscy podekscytowani wpatrują się w ciemne niebo rozświetlane księżycem i gwiazdami. Toczą się emocjonalne, pełne niewiadomego rozmowy. Mamy środek nocy, więc część ekipy idzie spać pod pokład, a druga część obstawia pierwszą wachtę.
Budzimy się nad ranem, gdzie miała nastąpić zamiana ról. Niestety wiatr praktycznie ucichł i pojawiła się „mordercza” tzw. martwa fala, która skutecznie i z premedytacją wykończyła sukcesywnie większość niedoświadczonej załogi. Osobiście odczułem jej brzemię na swoim organizmie, niechętnie stając się bardzo „wylewnym” człowiekiem. Procedura zawsze była taka sama: dobiegnięcie do rufy, wpięcie karabinka w wantę i stylowy wychył przez burtę. Proces niczym trybik w olbrzymiej machinie, powtarzany wielokrotnie, potrafi wykończyć każdego.
Dobry Neptun postanowił nam jednak trochę odpuścić i zaczęło wiać, pojawiła się delikatna fala, więc mogliśmy spokojnie i już bez zbędnej wylewności płynąć w stronę Bornholmu, okrążając go od zachodniej strony kierując się w stronę Allinge.
Powoli „młode wilki” zaczynają rozpoznawać poszczególne refy, szoty, nauczyły się jak stawiać przedni żagiel (genua), jak zwijać i refować grota (główny żagiel), jak kręcić kabestanem, jak zwijać liny. Umiejętność korzystania z GPS, systemu AIS i prowadzenie obserwacji na morzu powoli wchodzi każdemu w krew i wydaje się czynnością prawie naturalną.
Śmiem nawet powiedzieć, że zwykłe, rekreacyjne żeglowanie po Bałtyku w dobrą pogodę, to jak większość sportów, nie jest jakimś wielkim „halo”. Jak wszystko – da się tego nauczyć.
W oddali słońce chyli się ku zachodowi, a my powoli przygotowujemy jacht do zwinięcia żagli, wyciągamy odbijacze (takie plastikowe balony, którymi obkłada się jacht, aby nie dotykać nadbrzeża), klarujemy cumy, jeszcze kilka próbnych wiązań węzła knagowego, żeby móc zgodnie ze sztuką i prawidłowo zacumować nasz jachcik w niewielkim, ale jakże sympatycznym porcie.
Po 16 godzinach żeglowania po Bałtyku, każdy może zrobić pierwsze kroki na stałym lądzie, który już nie kołysze. Jednak głowa i błędnik nadal mają wrażenie, że wszystko się delikatnie buja. Każdy chyba zgodzi się ze stwierdzeniem, że poczucie stabilności w każdym względzie, jest istotą człowieka.
Żeglowanie po Bałtyku doświadczyło nas na wielu płaszczyznach. Z jednej strony każdy wie na co stać jego organizm, z drugiej pozwoliło nauczyć się kompletnie nowych umiejętności, lecz co najważniejsze pokazało jak piękne jest okiełznanie sił Natury, jak ciekawe jest umiejętne wykorzystanie jej walorów, dzięki czemu możemy przemieszczać się z punktu A do B bez wsparcia silników i innych „nienaturalnych” mechanizmów. Czas na delikatną kolację (z wiadomych względów).Pełni wrażeń i niepewności jutrzejszego dnia idziemy spać.