Kradzież w podróży i co dalej?
Od tego feralnego wydarzenia minęło już sporo czasu, więc już teraz mogę całość opisać. Taka głupia sytuacja jak kradzież w podróży potrafi zepsuć wszystko. Niby pozbierałem się po tym incydencie, odkupiłem większość rzeczy, a jednak niesmak pozostał. Nie o finanse w tej opowieści chodzi, a o zamach na czyjąś wolność, własność, poczucie bezpieczeństwa i wiarę w ludzi, czyli coś, czego nie da się tak łatwo odzyskać.
Wiele osób zawsze pyta, czy nie boimy się podróżując do Azji. Przecież to odmienna kultura, inni ludzie, inny system wartości, dla większości to „dzicz”. Jednak, jak dla mnie, ta dzicz to właśnie w naszej super rozwiniętej Europie występuje, gdzie trzeba uważać na wszystko, bo jak nie to ci ktoś coś zabierze.
Pojechaliśmy na wyjazd kanioningowy w marcu 2010 roku na wszystkim dobrze znaną Majorkę. Piękne miejsce, bez turystów, bo to jeszcze nie sezon, więc i problemów ze znalezieniem noclegu nie ma, interesujące kaniony, fajna ekipa. Tego feralnego dnia poszliśmy w czterech, niby dorosłych, facetów do kanionu Mortitix: Stahoo, Seba, Zbychu i ja. Zostawiliśmy wszystkie zbędne rzeczy w samochodzie, który stał zaparkowany przy drodze, niedaleko winiarni.
Szybko uwinęliśmy się z kanionem, który kończył się w morzu. Idziemy ulicą w stronę naszego wypożyczonego samochodu, a tu z daleka widać, że jakaś „gapa” nie domknęła dobrze drzwi od bagażnika. Niestety okazało się, że to nie „gapa”, a nieproszony gość, który bez żadnych śladów otworzył samochód i zabrał, ukradł wszystkie znajdujące się w nim rzeczy.
Z wrażenia usiadłem na krawężniku. Wdech, wydech, wdech…. Miałem na sobie jedynie sandały, kąpielówki, koszulkę z krótkim rękawem oraz kalesony, czyli to w czym szedłem do kanionu. Obok mnie stał mój plecak kanioningowy wypełniony sprzętem technicznym: liny, pianka, kask, beczka itd. Wszystko pozostałe, czyli najważniejsze: dokumenty, pieniądze, aparat, telefon, plecak z rzeczami i wiele innych było w samochodzie, a teraz jest niewiadomo gdzie. Moi współtowarzysze niedoli niestety byli w dokładnie takiej samej sytuacji, poza Zbyszkiem, który zabrał ze sobą dokumenty do kanionu.
Wiem, wiem co sobie pomyśleliście – co za frajer zostawił dokumenty w samochodzie. Zawsze tak robiliśmy, bo w kanionie też wiele się może wydarzyć, gdy nurt porwie ci plecak to też wszystko stracisz. Oczywiście teraz jestem mądrzejszy i nigdy już nie zostawiam niczego w samochodzie. Najwyżej żywioł wody porwie mi plecak z dokumentami. Przynajmniej będę wiedział, że tak miało być, a nie, że ktoś obcy mi to zabierze i wykorzysta.
No tak – kradzież w podróży – stało się, lecz co teraz. Człowiek nigdy nie był w takiej sytuacji, więc musi się w niej jakoś odnaleźć. Okazuje się, że teraz rozumiem już, po co są nadal utrzymywane budki telefoniczne – właśnie w takiej sytuacji możemy zadzwonić do domu, do Polski do najbliższych, aby zablokowali w naszym imieniu wszystkie karty jakie nam skradziono.
Następnie udaliśmy się na komisariat hiszpańskiej policji. My nie mówimy po hiszpańsku, oni nie mówią po angielsku, więc nie wiele wskóraliśmy poza tym, że jakiś inny policjant w łamanym angielskim powiedział, że jak chcemy złożyć zeznania to musimy przyjść z własnym tłumaczem lub wybrać się do głównej siedziby znajdującej się w Palma de Mallorca.
Spędziliśmy tam cały dzień składając obszerne wyjaśnienia, lecz policjant nie dawał nam najmniejszych złudzeń, że odzyskamy cokolwiek.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mieliśmy dokumentów. Tutaj po raz drugi doznałem oświecenia. Zwykły, głupi, kawałek plastiku, który nazywamy dowodem tożsamości, jest tak szalenie ważny w życiu człowieka w XXI. Bez niego ani rusz. Sympatyczna pani na lotnisku, powiedziała nam, że bez dowodu nie wejdziemy na pokład samolotu. Ale jak to? Przez tą głupią kradzież w podróży nie będziemy mogli wrócić do Polski? Zatem co mamy robić?
Musimy jakoś zdobyć dokument. Nie znając hiszpańskiego na „czarnym rynku” niczego nie kupimy, bo z naszą bladą karnacją nie upodobnimy się do żadnego Latynosa (taki żarcik). Zatem pozostaje udać się do najbliższej polskiej placówki dyplomatycznej. Niestety na Majorce nie ma prawdziwego polskiego konsulatu, a najbliższy jest w Barcelonie.
Majorka to wyspa, więc jedyną opcją, nie licząc samolotu, dostania się na stały ląd jest prom, zatem czeka nas kilka godzin spędzonych na morzu w kierunku Barcelony. Wieczorne zwiedzanie raczej odpada, bo plan mamy bardzo napięty: po wyjściu z promu musimy wsiąść w metro, aby dojechać do konsulatu, zadzwonić do konsula i poprosić, aby wyszedł z rodzinnej imprezy, potwierdził naszą tożsamość, zrobił nam zdjęcia, wystawił paszporty tymczasowe, skasował ponad 50EUR za dokument, znowu metro i złapanie ostatniego nocnego promu na Majorkę, aby za dwa dni spokojnie wrócić wcześniej zarezerwowanym samolotem razem z pozostałą częścią ekipy. To wszystko w niewiele ponad godzinę czasu. Oczywiście wielkie podziękowania dla ówczesnego vice konsula RP w Barcelonie pana Piotra Loroch, za chęć pomocy w godzinach nocnych i łatwego umożliwienia nam wydostania się z kłopotów związanych z dokumentami.
Kolejne przemyślenie: jakie to chore, że człowiek, którego okradli, musi się jakoś dostać do najbliższego konsulatu (dzięki pomocy znajomym mieliśmy gotówkę, bez której nie mielibyśmy nawet za co dopłynąć do Barcelony), a tu bez 50 EUR nie wystawią ci paszportu tymczasowego. To kto utrzymuje te konsulaty? Zawsze sądziłem, że są po to, aby pomóc człowiekowi w obcym państwie jak ma kłopoty, a nie dokładać mu kolejnych? Dziwnie jest to skonstruowane.
Jak czytacie, cała ta kradzież w podróży miała swój happy end, jednak to coś bardzo nieprzyjemnego, gdy jakiś bandyta, zabiera ci jakże potrzebne rzeczy (dokumenty), gdy jesteś w obcym kraju. Dla niego jest to prawie bezwartościowy plastik, lecz ty bez niego nie możesz nawet wrócić do domu.
Ostatnie przemyślenie: człowiek jest ułomną istotą, która jednak przywiązuje się do rzeczy materialnych. Najważniejszą stratą jaką poniosłem to zdjęcia, które zrobiłem podczas wyjazdu, a zostały na karcie w aparacie, który zabrał złodziej. Druga rzecz to plecak – mój stary, wymarzony Woodpecker 70 nieistniejącej już firmy Alpinus, na którego zbierałem kilka lat – każde kieszonkowe, każdy grosik odkładałem, aby w wieku 18 lat móc go sobie kupić. Wiele ze mną przeszedł, wiele zwiedził świata, wiele razy mi pomógł i ten sentyment, to „coś” metafizycznego zostało mi odebrane. Dla złodzieja na pewno nie miał żadnej wartości materialnej, bo kto na targu rzeczy używanych w Hiszpanii będzie chciał kupić polski plecak, a mi zabrano cząstkę „mnie”.
Kradzież w podróży to kłopoty, niepotrzebnie marnowany czas i pieniądze, także zawsze warto zrobić wszystko, aby uniknąć tej nieprzyjemności. Każde wydarzenie nas czegoś uczy i to także. Mówią, że lepiej uczyć się na cudzych błędach, więc może komuś moja historia pomoże ustrzec się przed podobną sytuacją.
PS. Wyjazd na Majorkę odbył się w dniach 12-21 marca 2010.