Tajlandia – urlop w trochę innym wydaniu
Zanim kolejny raz wykupicie wycieczkę z biura turystycznego z opcją „all inclusive”, warto zastanowić się, czy nie lepiej wrzucić kilka gratów do plecaka, kupić bilet do miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy, a gdzie nie ma tabunów turystów i doświadczyć prawdziwej przygody. Tym razem wybór padł na kraj azjatycki – Tajlandia, czyli nasz pierwszy kontakt z Azją.
Zawsze uwielbiałem podróżować, ale nudziły mnie zorganizowane pobyty w miejscowościach z identycznymi plażami, hotelami i basenami. Postawiłem więc na alternatywne podróżowanie na własną rękę. Podczas takich wyjazdów można wniknąć w ducha zwiedzanego kraju, poznać jego specyfikę, wszelkie absurdy, obyczaje i wreszcie mentalność mieszkańców.
Jak zacząć?
Najważniejsza zasada to nie bać się i zrobić pierwszy krok, a reszta jakoś sama się ułoży ;) Wybieramy interesujące nas miejsce, przekonujemy szefa, aby dał nam maksymalnie długi urlop, kupujemy bilet (najlepiej w promocji) i najtrudniejsze mamy już za sobą!
Co dalej?
Wystarczy zaopatrzyć się w przewodnik, poczytać fora internetowe, aby zorientować się mniej więcej gdzie jedziemy i co chcemy zobaczyć, załatwić wizę, niezbędne szczepienia, nazbierać trochę kasy (wcale nie tak dużo, jak może się wydawać), sprawdzić czy aparat po ostatniej włóczędze nadal działa (dokupić karty pamięci) itp.
Pozostaje tylko spakować plecak – flip flapy (czyli klapki pod prysznic)-, 2 t-shirty (jeden do plecaka drugi na siebie ,w jednym chodzimy, a drugi w tym czasie może być w praniu), 2 sztuki bielizny (podobny patent jak z koszulką), krótkie spodenki, długie spodnie, koszulę z długim rękawem, chustę na głowę, okulary przeciwsłoneczne, krem z wysokim filtrem, środek przeciw komarom, coś przeciwbólowego, na biegunkę, przeziębienie, szczoteczkę do zębów, ręcznik i tyle… a i tak za dużo.
Zamykamy drzwi mieszkania na klucz (który najlepiej zostawić gdzieś u rodziny, bo w podróży łatwo można go zgubić), sprawdzamy jeszcze raz, czy mamy przy sobie najważniejsze rzeczy: bilet, paszport, dolary, kartę kredytową (debetową) i oczywiście głowę pełną pomysłów. Resztę załatwić można jakby co na miejscu.
Następnie wsiadamy do samolotu, w którym spędzamy kilkanaście godzin, i lecimy – tym razem kierunek Tajlandia.
Tajlandia – pierwsze wrażenia
Po przekroczeniu drzwi klimatyzowanego lotniska w Bangkoku czujemy się, jakbyśmy dostali starą, mokrą szmatą w twarz. Tak właśnie odczuwa się ponad 40. stopniowy upał przy wilgotności ponad 80 proc. Dookoła siebie słyszymy: „Heloł Mister. Ju łona taxi? Gut prajs for ju”. Powoli sprawdzamy większość dostępnych opcji tak, aby rozeznać się w cenach, wybieramy najtańszą propozycję i zaczynamy powolny proces targowania się (przecież nigdzie nam się nie spieszy, bo jesteśmy na wakacjach). Po dobiciu targu jedziemy na najsłynniejszą ulicę w całej Azji – Khao San – zwaną „mekką backpackerów”.
Tajlandia – nocleg
Szukamy pokoju na noc. Musi spełniać kilka podstawowych kryteriów: czyste prześcieradło, wentylator, brak dodatkowych gości (karaluchy i inne robactwo), łazienka z bieżącą wodą (może być na zewnątrz), no i musi być za odpowiednią cenę – im niższa tym lepsza.
Klimatyzacja w takim miejscu jest niepotrzebna, ponieważ człowiek musi przyzwyczaić swój organizm do nowego klimatu, a „air-con” tylko by to zniszczyła. Najczęściej za parę dolarów można znaleźć pokoik z wielkim łóżkiem i miejscem na plecak. Więcej nie potrzeba.
Tajlandia – idziemy coś zjeść…
W Azji trzymamy się podstawowej zasady – wszystko, co jest ugotowane lub usmażone jest dla nas bezpieczne. Wynajdujemy zatem na ulicy stragan, gdzie jest najwięcej miejscowych, z dala od turystycznych restauracji z wielkimi neonami i cenami. Zaglądamy im do talerza serdecznie uśmiechając się i pokazujemy palcem, że właśnie dokładnie takie coś chcemy 2 razy, tylko koniecznie not hot, not spicy.
Stołując się w takich miejscach mamy okazję zakosztować prawdziwego jedzenia, bez sztucznych barwników, ulepszaczy, zachodnich smaków, tylko dla miejscowych, płacąc tyle co autochtoni lub niewiele więcej. Prosimy jeszcze o dwa świeżo zrobione soki (koniecznie bez lodu, bo lód = niebezpieczeństwo spędzenia długich godzin w toalecie) i znowu wskazujemy palcem na owoce, na które mamy ochotę. Po prostu niebo w gębie!
Tajlandia – porozumiewanie się
Powszechnie stosowanym także w Tajlandii międzynarodowym językiem jest „machany angielski”, tzn. używając angielskich słów, rąk, kartki papieru i ołówka jesteśmy w stanie wytłumaczyć o co nam chodzi/dowiedzieć się co i jak. Zresztą stara maksyma mówi, że jeżeli obie strony chcą się dogadać, to nie ma takiej siły, która ich przed tym powstrzyma.
Poruszanie się po mieście
Z tym nie ma najmniejszego problemu, bo opcji jest naprawdę wiele: możemy skorzystać z taksówki ,ale co to za przyjemność? W Polsce przecież też są taksówki. Najlepiej wybrać więc tuk-tuka (3 kołowy motor z 2 miejscami z tyłu), mototaxi, (siadamy na motorze za kierowcą), songthaew (pickup z drewnianymi ławkami wzdłuż paki), motorówkę, prom, pociąg, rikszę lub po prostu autobus miejski. Wszystko zależy od naszych gustów, ale moim zdaniem wybranie mototaxi to opcja tylko dla osób lubiących mocne wrażenia. Sposób w jaki się one przemieszczają pomiędzy samochodami, ciężarówkami i autobusami wywołuje u mnie gęsią skórkę. Aż dziw bierze, że nie ma tu aż tak dużo wypadków.
Tajlandia – uciekamy z wielkiej metropolii na wieś
Parę długich godzin w pociągu daje się mocno we znaki. Teraz trzeba znaleźć przewodnika, co w Chang Mai nie jest problemem. Na każdym rogu znajdują się malutkie agencje, które oferują praktycznie to samo tzn. trekking po górach, odwiedzenie wiosek, gdzie żyją plemiona górskie, jazdę na słoniu w dżungli (zanim się na to zdecydujecie koniecznie przeczytajcie ten tekst -> Jazda na słoniu, a kac moralny), bamboo rafting, czyli spłynięcie tratwą wykonaną z bambusa po rzece, generalnie full service. Człowiek łudzi się, że odwiedzi dzikie plemię żyjące z dala od cywilizacji, które dawno nie widziało białego człowieka, ale niestety, aby doświadczyć czegoś takiego nie można pracować na etacie mając do dyspozycji tylko 26 dni urlopu.
Mimo wszystko udaje się nam przeżyć namiastkę tego, czego doświadczali odkrywcy białych plam na mapie świata: stale atakowani przez pijawki przedzieramy się przez dżunglę, żywimy się tym, co przygotuje nasz przewodnik i jego pomagier (np. pad thai podane na liściu bananowca) i w końcu pokonujemy kolejne wzniesienia, aby dotrzeć do wioski plemienia Karen. Tubylcy nadal chodzą w tradycyjnych strojach i mieszkają w bambusowych chatach.
Wódz wioski ciągle jest tu autorytetem, wierzą w swojego szamana, nie uznając zachodniej medycyny, a najważniejszą wartością jest dla nich rodzina.
Właśnie takie miejsca warto odwiedzać. Miejsca jeszcze nie zadeptane, które mają w sobie choćby namiastkę autentyczności.
PS. Nasza pierwsza podróż do Azji odbyła się w 2007 roku. Wybraliśmy Tajlandię na miejsce, gdzie spędziliśmy cudowny miesiąc miodowy. Było warto.